Wyprawa Warsztatów Fotograficznych w Krakowie POLARNY DZIEŃ

XVII Wyprawa Warsztatów Fotograficznych w Krakowie POLARNY DZIEŃ II 2025

Termin przełom czerwca i lipca 2025 r.

Czas trwania wyprawy 3-4 tygodnie  

W przyszłym roku planujemy kontynuować eksplorację obszaru polarnego dnia. Niestety, północne rejony Norwegii, te które już znamy, szybko poddają się turystycznej komercjalizacji. Karawaning zdominował niemal wszystkie drogi. Odkrycie w 2024 roku kilku nowych szlaków motywuje do dalszej ekspansji na północ. Obszar powyżej Kręgu Polarnego to jedno z ostatnich miejsc, poza parkami narodowymi, gdzie wciąż można spotkać fascynującą przyrodę.

Polarny dzień sprawia, że przebywanie na tej szerokości geograficznej przypomina życie poza czasem. Dobowy rytm dnia i nocy traci znaczenie – sen, posiłki i codzienną aktywność możemy dopasować do swoich potrzeb, a nie do wskazówek zegara. To duży komfort, zwłaszcza w sytuacji gdy ciągle się przemieszczamy. Nie ma znaczenia kiedy idziesz w góry i kiedy wrócisz, a złota godzina trwa conajmniej 4 godz.   

Doświadczenie podpowiada staranny dobór ekipy wyprawowej, która zdoła stawić czoła trudom podróży i w twórczej atmosferze w pełni wykorzystać cenny czas oraz przebywanie w tak malowniczych okolicznościach. Plan wyprawy będziemy elastycznie modyfikować w miarę potrzeb i aktualnych warunków pogodowych, nie nakreślamy sztywnych celów. Ważna jest wzajemna twórcza inspiracja i zaangażowanie. Osobista toaleta w górskim potoku oraz nocleg „na dziko” w namiocie to nieodłączne elementy wypraw. Umiejętny dobór ekwipunku i prowiantu, kuchnia polowa, szybka regeneracja sił oraz organizacyjna sprawność to wymagania, którym, jak pokazuje praktyka, niewielu jest w stanie sprostać. W czasie wyprawy najbardziej dotkliwa jest strata czasu na codzienne czynności (sen, posiłek, toaleta), które są niezbędne i wymagają samodyscypliny. Nie jest to wycieczka, każdy z uczestników wnosi do grupy swoje atuty i inicjatywy, jeśli stajesz się w sposób nieuzasadniony obciążeniem dla grupy możesz zostać pozostawiony na dowolnym etapie i liczyć tylko na własne siły. Twarde zasady i jasne sytuacje pozwalają zachować dobrą atmosferę i zaowocować twórczo. Jeśli jesteś w stanie podołać temu wyzwaniu, zapraszam do współpracy.

 

XVI Wyprawa Warsztatów Fotograficznych w Krakowie

POLARNY DZIEŃ 2024

Termin 10 czerwca – 3 lipca 2024 

Po raz siódmy naszym celem była północna Skandynawia, położone ok. 600 km za Kręgiem Polarnym miasto Tromso, wyspa Senija, Lofoty, Park Narodowy Rago i lodowiec Svartisen.

 

 

 

 

 

 

 

 

Tym razem przygotowania nie zajęły dużo czasu – doświadczenia z poprzednich wypraw pozwoliły szybko skompletować ekwipunek. Trasa do Gdańska oraz rejs promem z Gdańska do Nynäshamn przebiegły bez niespodziewanych przygód. Po prawie dziesięcioletniej nieobecności na tej trasie dostrzegliśmy postęp w polskiej flocie promowej – do Szwecji płynęliśmy promem M/F Wawel, a w drodze powrotnej nowocześniejszym M/F Nova Star. Podczas 18-godzinnego rejsu kiełbaska z pokładowego grilla smakowała umiarkowanie, choć to wrażenie zmieniło się znacząco w drodze powrotnej.

Po zejściu na ląd od razu czujemy kulturową różnicę – dyskretne uporządkowanie przestrzeni i wszechobecną czystość. Panujące tu standardy mogłyby z powodzeniem stanowić wzór dla innych krajów. Skandynawowie wykazują wyjątkową dbałość nie tylko o swoje posesje, ale również o przestrzeń publiczną. W takich okolicznościach wyprawowy brak ładu w bagażniku samochodu może być nieco krępujący.

 

 

 

 

 

 

 

Stylowa architektura malowniczo położonych miasteczek, otoczonych bujną zielenią i starodrzewiem, oraz niespieszny tryb życia ich mieszkańców towarzyszyły nam przez całą podróż. Okazałe dęby przy pałacowych alejach są świadkami bogatej i długiej historii. Obronne zamki oraz zabytki techniki stanowią oazy spokoju – często jesteśmy tam jedynymi gośćmi. Okazałe kamienie pokryte pismem runicznym przywołują czasy wikingów. Tylko na terenie Szwecji zachowało się ich około 2800. Im dalej na północ, tym większą rolę w naszych fotografiach odgrywa przyroda. Zagubione między lasami i jeziorami miasteczka jako fotograficzne tematy oferują głównie protestanckie kościoły oraz otaczające je cmentarze. W jednym z zazwyczaj sennych miasteczek jesteśmy świadkami eksplozji życia, wywołanej paradą tegorocznych maturzystów. W asyście piknikujących mieszkańców główną ulicą przemieszczają się udekorowane platformy z tańczącymi absolwentami. To charakterystyczna cecha Skandynawów – gremialne, wielopokoleniowe uczestnictwo w okolicznościowych wydarzeniach.

 

 

 

 

 

 

 

Podróżujemy przez środkową Szwecję, a w miarę jak przesuwamy się na północ, dzień staje się coraz dłuższy. Jest 15 czerwca, a za sześć dni słońce będzie towarzyszyć nam przez całą dobę. Koło Podbiegunowe przekraczamy bez specjalnej ceremonii w Jokkmok, miasteczku znanym z zimowych festiwali rdzennych mieszkańców Laponii, ludu Saamów. Osada bardzo się zmieniła od naszej ostatniej wizyty – z małego kiosku z pamiątkami rozrosła się w turystyczne centrum, z hotelem i dużym parkingiem. W okolicy dominuje przemysł drzewny, a planowa gospodarka leśna jest wyraźnie widoczna: wycinka, karczowanie, nasadzenia są prowadzone nawet w weekendy. Zbocza łagodnych gór pokrywają „grządki” drzew iglastych, rosnących w różnym, ale jednakowym wieku.

 

 

 

 

 

 

 

 

Ze względu na surowy klimat, który sprzyja niewielkim rocznym przyrostom, pozyskiwane drewno jest twarde, zwarte i odporne na działanie warunków atmosferycznych. Dzięki zaawansowanej technologii przetwarzania i klejenia, jest powszechnie wykorzystywane jako materiał budowlany. Po drodze zwiedzamy skansen, w którym można zobaczyć przykłady wiejskiej zabudowy. Uwagę przyciągają charakterystyczne spichlerze, budowane na palach jako zabezpieczenie przed zwierzyną i dużymi opadami śniegu. Budowle są niewielkie i skromnie wyposażone co jest również charakterystyczne dla współczesnych siedzib. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zmierzamy do Karesuando,  iglaste lasy tajgi stopniowo ustępują miejsca tundrze. Gruntową drogą wspinamy się na najwyższe wzniesienie, z którego roztacza się widok na bezkresną zieleń, przetykaną taflami polodowcowych jezior. Niestety, dokuczliwe meszki skutecznie skracają nasz pobyt w tym miejscu. Może to i lepiej, ponieważ przed nami kilkaset kilometrów jazdy przez raczej monotonny, równinny krajobraz. Tundra jest piękna, ale o tej porze roku niedostępna z powodu licznych bagnisk i torfowisk. Komary i meszki mocno dają się we znaki, nawet reniferom, które w tym okresie wypasane są w górach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niespodziewaną sytuacją jest spotkanie z niedźwiedzicą i jej młodym niedźwiadkiem, które niespiesznie przechodzą nam przez drogę. Dzwonię do kolegi, specjalisty od niedźwiedzi, relacjonując, co widzę. Jego pierwsza rada to: „wycofać się”. Sytuacja budzi emocje i respekt, ale na szczęście wszyscy jesteśmy bezpieczni w aucie. Wkrótce przed nami pojawiają się ośnieżone góry i pierwsze malownicze wodospady, a na poboczach pasą się renifery. Zmiana koloru znakowania drogi z białego na żółty (lepiej widoczny zimą z pod śniegu) to znak, że wjechaliśmy do Norwegii. Obfitość wód w rzekach i jeziorach sprawia, że niemal niezauważalnie docieramy do pociętego fiordami wybrzeża Morza Norweskiego. Czasem tylko po smaku wody możemy się zorientować czy jesteśmy nad jeziorem czy to już morze.  

Tromsø, norweska stolica dalekiej północy, tętni życiem. Mimo swojego odległego położenia miasto może pochwalić się najniższą średnią wieku mieszkańców, wynoszącą około 35–36 lat. Nie brakuje też turystów, którzy gromadzą się wokół przypominającej tradycyjny lapoński namiot Białej Katedry. Do centrum prowadzi strzelisty most z dużym prześwitem, by nie zakłócać ruchu oceanicznych statków. Północne mosty to zazwyczaj praktyczne, betonowe konstrukcje, które nie grzeszą urodą.

W przeszklonej szklanej konstrukcji Arktycznego Muzeum podziwiamy najstarszy zachowany w Tromsø polarny statek „Polstjerna”. Główna część muzeum, mieszcząca się w budynku o formie lodowych płyt domina, jest niestety w remoncie. W muzeum znajduje się m.in. wielkie akwarium oraz edukacyjne wystawy dotyczące zmian klimatycznych, a także panoramiczne kino z ekranem o wysokości 3,2 m i szerokości 21 m. Miałem okazję je zwiedzić podczas poprzednich wypraw. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Praktycznie osiągnęliśmy cel naszej podróży, więc zwalniamy tempo. Śledząc prognozy pogody, odkrywamy nieznane mi dotąd wyspy na północ od Tromsø. Klimat staje się coraz bardziej surowy – na wysokościach rzędu 1000 m n.p.m. widoczne są czapy lodowców, a na poziomie morza króluje bujna trawa i karłowata brzoza. Morskie wybrzeża pokrywają szkiery, noszące ślady zimowych sztormów, a ich bogactwo form i struktur jest naprawdę zaskakujące.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaciszne fiordy, otoczone wysokimi górami, to miejsce, gdzie wśród surowej przyrody rozlokowały się domki o prostej architekturze. Wszystkie podobne w stylu, ale zachowujące swoją indywidualność. Norwegowie, w odróżnieniu od Szwedów, nie ograniczają się w kolorystyce elewacji do żelaznej czerwieni i bieli – żółty, błękitny, a nawet różowy kolor ożywia krajobraz. Oszałamiający widok z okna własnego domu jest tu dostępny dla każdego. Większość domów usytuowana jest w malowniczych miejscach. Rozległy obszar kraju pozwala każdemu korzystać z jego naturalnego piękna według własnego uznania.

 

 

 

 

 

 

 

Zapada decyzja – jedziemy na wyspę Senja. To miejsce pełne dzikiej przyrody, z parkiem narodowym i wybrzeżem poprzecinanym licznymi fiordami. Dziewiczy krajobraz wyspy to strzeliste granie, kontrastujące z rejonami, które przy dzisiejszej temperaturze i pełnym słońcu bardziej przypominają Grecję niż daleką północ. Głębokie, zielone doliny ozdabiają białe warkocze wodospadów, a jeśli do tego dodamy różnorodne formacje chmur, mamy gotowy temat do do efektownej fotografii. Dla mnie to nowe, jeszcze nieznane miejsca, pozbawione turystycznych camperów, w kontrastujące z komercjalizmem Lofotów, których odwiedzenie mamy w planach. Około 20 km na północ od Tromsø docieramy do najbardziej wysuniętego na północ punktu naszej wyprawy. Zbieram kilka wybranych kamieni jako pamiątki, a potem ruszamy w drogę na południe.

 

 

 

 

 

 

 

Trzy tygodnie to niewiele czasu, dlatego trzeba racjonalnie planować podróż, aby zdążyć dotrzeć do zaplanowanych miejsc. Dodatkowym czynnikiem wpływającym na trasę jest pogoda, która jak dotąd nam sprzyja. Lofoty witają nas słoneczną, niemal plażową aurą. Niestety, większość znanych mi miejsc jest teraz oblegana przez turystów lub zamieniona w campingi. Szlaki, które kiedyś odkrywałem w samotności, stały się popularnymi trasami spacerowymi. Zasuszeni, ale pełni energii seniorzy korzystają z życia i są dosłownie wszędzie, natomiast w pracy w sklepach i stacjach benzynowych remontach dróg widzi się bardzo młodych ludzi i przybyłych emigrantów. Malownicze miejsca, które kiedyś fotografowaliśmy jako jedni z pierwszych, stały się teraz obowiązkowymi przystankami podczas komercyjnych „foto wypraw”. Zdecydowanie nie jestem zwolennikiem pracy na utartych szlakach, ale dobrze przygotowane ścieżki pozwalają dotrzeć w coraz więcej jeszcze do nie dawna niedostępnych miejsc.   

Dziś nocleg na plaży, o północy w pełnym słońcu moment celebracji pierwszego dnia lata, 21 czerwca, pora sięgnąć po szklaneczkę dobrej whisky, której bursztynowy blask doskonale harmonizuje się z barwą słonecznego światła, które od dziś towarzyszy nam całą dobę.

 

 

 

 

 

 

 

Zatłoczony parking w Reine zniechęca do dalszej eksploracji i odbycia tradycyjnej pielgrzymki na szczyt góry, z którego roztacza się magiczny widok. Zawracamy, następnego dnia spodziewane jest chwilowe załamanie pogody. Deszcz i porywisty wiatr nie stanowią przeszkody — nawet mniej atrakcyjne miejsca nadal są pełne ludzi, a wyzwaniem staje się znalezienie miejsca parkingowego. Nowością są ogromne statki-wycieczkowce, wypełnione tłumami azjatyckich turystów. W niewielkich portach kolorowy gwar chwilowych przybyszów miesza się z obecnością bardziej doświadczonych podróżników, którzy wyróżniają się specjalistycznym strojem i obuwiem, przygotowanym na wszelkie warunki pogodowe. My zaliczamy się do zanikającej kasty traperów obozujących w namiotach w dowolnie wybranych miejscach, których wyszukanie nie jest łatwe. Nasze potrzeby ograniczone są do absolutnego minimum szybkiej regeneracji w postaci kilku godzin snu i posiłku, każdej doby w innym miejscu.   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Krążąc bocznymi drogami, udaje nam się znaleźć kilka sztokfiszów oraz malowniczy domek, który regularnie pojawia się na pocztówkach. Coraz częściej zerkam w niebo — jedyną ulotną atrakcję, dostępną wyłącznie tu i teraz, tylko dla nas. Z Eggum, w deszczu, idziemy na plażę Unstad, by odwiedzić rzeźbę autorstwa Szwajcara Markusa Raetza. Kamienna głowa, w zależności od kąta, z którego na nią patrzymy, zdaje się obracać o 90 stopni. Bezpośrednie otoczenie rzeźby to pastwisko, które, niestety, jest mocno „zaminowane” przez owcze odchody. Aby zrobić zdjęcie, trzeba cierpliwie poczekać w kolejce. Każdy dzierży w dłoni smartfona i natychmiast wysyła w eter obrazki, jak z pierwszej linii frontu, czując się w obowiązku, ponieważ świat z pewnością z zapartym tchem wyczekuje jego gorących relacji. Nawigacja GPS podpowiada, gdzie skręcić w lewo, a gdzie w prawo, kiedy spadnie deszcz, a skanowanie kodu QR mówi, na co patrzymy. Zamiast szumu morza, lepiej założyć słuchawki z ulubioną muzyką, a po powrocie do domu podsumować liczbę zrobionych kroków i przeanalizować raport ze stanu swojego organizmu. Zaczynam wątpić, czy mój trud znalezienia kadru, odpowiedniego światła i momentu, oprócz mnie, zwróci czyjąś uwagę. Pomimo chwilowych rozterek, nadal czuję się łowcą prostokątów, które zapełniają nie tylko twarde dyski, ale są kolejnymi krokami w trudnej sztuce postrzegania, interpretacji i inspiracji do twórczego rozwoju.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rago Nasjonal Park staje się jedną z ostatnich oaz spokoju – jesteśmy tu jedynymi gośćmi. To już kolejny raz, kiedy przemierzam tę trasę, a ona wciąż fascynuje i zaskakuje bujną przyrodą, krystalicznie czystą rzeką z piaszczystym dnem i rozległymi widokami. Tym razem moją uwagę przyciągnęły poskręcane pnie sosen, które wiatr i brak światła modelują w unikalny sposób. Wiele pni drzew przybiera spiralną formę, aby każda ich część mogła czerpać światło przed zapadnięciem polarnej nocy.

 

 

 

 

 

 

 

 

Północne rejony obfitują w rudy metali, a metody ich pozyskiwania znacznie ewoluowały na przestrzeni lat. Stare i opuszczone ośrodki przerobu rudy zostały zbyt późno dostrzeżone jako interesujące zabytki techniki, przez co wiele z nich popadło w ruinę. Innym ciekawym artefaktem są niemieckie fortyfikacje z czasów II wojny światowej, które strzegły północnego morskiego szlaku do Narwiku. To właśnie stamtąd transportowano wysokogatunkową szwedzką rudę żelaza, niezbędną dla niemieckiej gospodarki wojennej. Na końcu jednego z fiordów dostrzegam wykute w skale bazy okrętów podwodnych, niemieckich U-botów. Niestety, dostęp do nich jest możliwy jedynie od strony morza.

 

 

 

 

 

 

 

Opuszczamy Lofoty z poczuciem mocnego niedosytu, pogoda zaczyna się psuć, więc ruszamy na południe. Towarzyszą nam spienione górskie rzeki, których turkusowy kolor i zmącona woda świadczą o bliskości drugiego co do wielkości skandynawskiego lodowca, Svarisen.

Po obiedzie, bez większego przygotowania, spontanicznie wyruszamy w stronę lodowca. Szlak, rozmiękczony przez deszcze, okazuje się trudny i wyczerpujący. Oprócz nas na trasie znajduje się tylko jedna rodzina z dwójką kilkunastoletnich dzieci. Mimo że są kompletnie przemoczeni, idą w sandałach, nie zwalniając tempa. Na szczęście jest ciepło, co zmniejsza ryzyko wychłodzenia, mimo ich nieodpowiedniego ekwipunku.

Podczas zakładania przeciwdeszczowej peleryny niefrasobliwie odkładam aparat na kępę trawy. Kilkanaście minut później po raz kolejny mija nas ta sama rodzina i pyta, czy czegoś nie zgubiliśmy. Zaskoczeni pytaniem, sprawdzamy nasze rzeczy, które wydają się kompletne. Dopiero po chwili orientuję się, że brakuje mi aparatu! Podnosimy alarm i szybko doganiamy towarzyszy wędrówki. Pytamy, czy przypadkiem nie zauważyli zguby. Ojciec rodziny bez słowa otwiera plecak i wręcza mi aparat. Krótkie podziękowanie i, jakby sprawa była oczywista, każdy rusza w swoją stronę.

To kolejny raz, gdy doświadczamy norweskiej uczciwości, która jest tu głęboko zakorzeniona. Uśmiech, wzajemna pomoc i profesjonalizm bez zbędnej wylewności to standard, który towarzyszył nam wielokrotnie.

 

 
 
 
 
 
 
 
 

Trasę do lodowca znam doskonale, jednak topniejący lód odsłonił nowe połacie skał, co sprawia, że znalezienie bezpiecznej drogi staje się wyzwaniem. Ignorujemy tablice ostrzegawcze – skalne półki są zdradliwe, a szlak nieoznaczony. Z dużym wysiłkiem docieramy w bezpośrednie sąsiedztwo czoła lodowca. Lodowe bryły mienią się niebieskim blaskiem. Zaczyna brakować nam sił, więc rezygnujemy z dalszej wspinaczki, która pozwoliłaby spojrzeć na lodowiec z góry. Po krótkiej sesji fotograficznej, wyczerpani, decydujemy się na odwrót. Niestety, nie jest to łatwe, ponieważ nie jesteśmy w stanie wrócić po swoich śladach. Trzeba znaleźć nową drogę, co znacznie opóźnia powrót.

Pod koniec marszu, zmęczenie i chwila nieuwagi sprawiają, że wpadam do strumienia. Jestem kompletnie przemoczony, ale na szczęście do bazy zostało już tylko pół godziny marszu. Zmiana ubrania na suche poprawia samopoczucie i łagodzi zmęczenie. Cała wyprawa, bez zapasowego prowiantu, trwała około 9 godzin. To już moja siódma wizyta w tym miejscu – choć coś mi podpowiada, że nie ostatnia. 

 

 

 

 

 

 

 

Zmierzamy do Stiklestad, miejsca dorocznych zjazdów Wikingów. Skansen niewiele się zmienił, choć pojawiła się rekonstrukcja niewielkiej cerkiewki. To stały przystanek dla wycieczek na północ, a także popularne miejsce na pikniki. Kilka lat temu braliśmy udział w dorocznym festynie – inscenizacji bitwy, w której w 1030 roku poległ król Norwegii, Olaf II Haraldsson. Usilnie próbując odzyskać panowanie w kraju, poniósł klęskę i zginął w walce z norweskimi chłopami. Znajduje się tu pamiątkowy obelisk oraz konny pomnik króla górujący nad plenerowym amfiteatrem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeszcze tego samego dnia, późną nocą, w poświacie polarnego dnia parkujemy przed gotycką katedrą w Trondheim. Tym razem samotne podziwianie fasady katedry jest dla mnie wielkim przeżyciem. Dawna stolica Norwegii, zwana Nidaros, jak zwykle robi wrażenie. Po kameralnych miasteczkach to prawdziwa metropolia, założona w 996 roku. Do 1217 roku pełniła funkcję stolicy wikińskiej Norwegii i była siedzibą królów. Po 1217 roku stolica została przeniesiona do Bergen, a następnie do Oslo.

Zmęczenie na chwilę ustępuje miejsca adrenalinie. Puste miasto, pomimo sprzyjającej temperatury, nie tętni nocnym życiem. Pojedynczy przechodnie, zanurzeni w cyberprzestrzeni swoich smartfonów, nie kontemplują miasta – są nieobecni. My, nie mając zaplanowanego noclegu, ponownie z dużym niedosytem z pierwszymi promieniami słońca opuszczamy Trondheim.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od kilku dni wiadomo, że nie uda się zrealizować naszego wyprawowego planu. Na przeszkodzie stanęło kilka drobnych trudności oraz brak woli, by je pokonać. Racjonalnie jesteśmy zmuszeni  dosyć monotonną trasą przez środkową Szwecję kierować w stronę Sztokholmu. Do pokonania mamy ponad 1000 km, co przy tutejszych rygorystycznych ograniczeniach prędkości oznacza trzy dni jazdy. Atrakcje ponownie ograniczają się do malowniczych kościółków i niewielkich wodospadów. Ciekawostką jest wieża obserwacyjna, która niegdyś pełniła funkcję strażnicy do monitorowania ewentualnych pożarów lasów.

 

 

 

 

 

 

 

Południowa część Szwecji jest dość zurbanizowana, a przyrodnicze enklawy pełnią rolę ośrodków wypoczynkowych. Nad jednym z jezior trafiamy na zlot miłośników starych samochodów. Dominują pieczołowicie odrestaurowane amerykańskie krążowniki szos, których rocznik często pokrywa się z rocznikiem ich właścicieli, zwłaszcza z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Błyszczące limuzyny i kabriolety to widok dość powszechny, niczym północne Harleye – bardziej komfortowe w użytkowaniu niż motocykle, zwłaszcza w tym klimacie. „Wiatr we włosach” zapewniają kalifornijskie wersje aut typu kabriolet 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mieszkańcy miasteczek starają się przyciągnąć uwagę turystów różnorodnymi atrakcjami, takimi jak kolekcja wypchanych sów w przydrożnej restauracji. W porównaniu do tego, zasuszone zoo oferowało znacznie bogatszą kolekcję – renifera, niedźwiedzia, lisa. Mam nadzieję, że to nie jedyna forma poznawania zwierząt i ptaków zamieszkujących te rejony.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

Inną lokalną atrakcją jest bar w stylu Dzikiego Zachodu. To rzadkie zjawisko, gdy właściciele posesji starają się wyróżnić czymś więcej niż tylko uporządkowanym ogródkiem i pięknie przystrzyżonym żywopłotem. Ma to swoje wady, ponieważ odstępstwo od tej normy nie zawsze spotyka się z dobrym gustem. Szwedzi są bardzo zdyscyplinowani i akuratni na każdym polu działania. Jedyna uciążliwość to nowe technologie obecne na każdym kroku, np. bez odpowiedniej aplikacji w smartfonie trudno zaparkować auto czy zapłacić za usługę.    


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

C.D.N.